Machico
Zarówno jak w przypadku portugalskich żeglarzy oraz podróżników, tak i w naszym, od tego miejsca zaczęło się odkrywanie wyspy. Tutaj postawili swoje pierwsze kroki Gonçalves Zarco i Tristão Vaz Teixeira, w 1419 r.
Przez pewien okres miasto było stolicą Madery.
Miejscowość jest malowniczo położona, bo okalają ją zielone zbocza zatoki w kształcie półksiężyca.
Zarówno miłośnicy plażowania, jak i zwiedzania znajdą coś dla siebie.
W miasteczku są dwie plaże. Jedna kamienista, naturalna. Druga piaszczysta, nawieziona piaskiem z Maroka.
Wzdłuż zatoki można spacerować promenadą.
Amatorzy zwiedzania mają do dyspozycji dwa forty. Pierwszy na zboczu klifu Forte de São João Baptista.
Chcieliśmy do niego wejść, ale z mariny przejścia nie było. Być może od góry jest jakieś dojście. Specjalnie nie dociekaliśmy, bo na aż taką urodziwą ona nie wyglądała.
Drugi Forte de Nossa Senhora do Amparo, trójkątny, znajduje się na ternie parku w mieście. Cały pomalowany na kanarkowy żółty
Niestety twierdza była zamknięta na pietruchę (byliśmy w niedzielę).
Na koniec zostawiliśmy sobie Kaplicę Cudów (Capela dos Milagres). Przypuszcza się, że była to pierwsza świątynia wybudowana na wyspie.
Pierwotnie zarezerwowałam hotel tutaj, a przez późniejsze ciągłe „uaktualniania” TAPa zmieniłam na Santa Cruz. Trochę żałowałam.
Przy kaplicy mamy zaparkowany samochód.
Caniçal
Niegdyś wioska rybacka, przez wiele lat żyła z rybołówstwa i wielorybnictwa. To drugie zostało zabronione w latach 80.
Znajduje się tutaj Muzeum Wieloryba (Museu da Baleia), w którym prezentowana jest cała historia, techniki i sprzęt połowu tych morskich ssaków. Kiedyś o tym oglądałam program na Discovery. Był ciekawy. Natomiast muzea raczej nas nie interesują.
Jak ustawiliśmy nawigację na centrum, to nas zawiozła na nabrzeże. I w sumie dobrze, bo zgłodnieliśmy.
Chcieliśmy zjeść w Muralha’s Bar, ale było pełno ludzi, więc poszliśmy do Aquarium, po przeciwnej stronie.
Oczywiście zjedliśmy espadę. Smaczna była.
Później kilka razy przyjeżdżaliśmy tutaj zjeść. Aquarium było zamknięte a w Muralha’s Bar pustki. Nie wiem, co się zmieniło.
Według przewodnika, w latach 50 XX nakręcono tutaj kilka scen do filmu Moby Dick.
Poza tym w mieście nie ma starówki. Plaża jest kamienista. Życie toczy się wokół portu.
Stąd można się wybrać na Półwysep św. Wawrzyńca (Ponta de São Lourenço). My jednak piechurami nie jesteśmy
W drodze z Caniçal na przylądek zatrzymujemy się w punkcie widokowym.
Tak naprawdę, nie miałam go zaznaczonego ale stało pełno samochodów i M się zatrzymał.
Jak mu później wytłumaczyłam, że „Miradouro” to punkty widokowe, to często, gdy widział kierunkowskazy, zjeżdżał, nawet mnie nie pytając.
Czasami miałam serce w gardle, takie to były wąskie i strome uliczki. Na szczęście zawsze w takich punktach są parkingi
Ten punkt, na którym teraz się zatrzymaliśmy, to widok na jedyną naturalną piaszczystą plażę na Maderze. Prainha, czyli mała plaża.
Wciśnięta w małą zatoczkę 100 – metrowa plaża. W słoneczny dzień wygląda pewnie bardziej atrakcyjnie, a i amatorów plażowania oraz kąpania jest więcej.
Powyżej, na klifie znajduje się kapliczka Capela de Nossa Senhora da Piedade.
Według legendy wybudowali ją miejscowi rybacy w podzięce za ocalenie życia podczas sztormu.
W trzecią niedzielę września odbywa się procesja ku czci Matki Boskiej Miłosierdzia.
Co ciekawe, procesja płynie łodziami rybackimi przystrojonymi kwiatami, specjalnie na tą okazję.
Podobno można wziąć udział w takiej procesji, łodzie zabierają chętnych nieodpłatnie, w miarę wolnych miejsc.
Niesamowicie to musi wyglądać.
Ponta de São Lourenço
Ten moment, kiedy wysiadłam na parkingu, szczęka na asfalcie, widoki zachwycają.
Nie wierzę, że tu jestem. Mam ochotę powiedzieć, żeby M mnie uszczypnął.
Półwysep jest bardzo jałowy. Ciekawe czy na wiosnę też.
Najbardziej wysunięty na wschód punkt Madery. Najbardziej malowniczy punkt Madery. Najbardziej popularny.
Półwysep św. Wawrzyńca stanowi częściowy rezerwat przyrody. Cały ten teren należy do Parku Naturalnego Madery (Parque Natural da Madeira).
Jesteśmy po 14. Ludzi jest całkiem sporo. Cała trasa ma 3 km w jednym kierunku i zajęła nam 3,5h (w obu kierunkach).
Na szczęście niezbyt mocno wiało, a słońce dość nieśmiało wyglądało zza chmur.
Wędrówkę rozpoczynamy zboczem góry, pięknie wytyczoną ścieżką, po drewnianym pomoście, by później wejść na tę właściwą, kamienistą i żwirową.
Jak to na Maderze, ścieżka momentami wiedzie z górki, po to, by zaraz wspinać się pod górkę (te białe nitki na zdjęciach, to właśnie one ).
Nie jest jakoś szczególnie wymagająca, ale czasami męcząca. Kilka razy miałam zadyszkę. Najbardziej wymagająca jest końcówka.
Czasami są wytyczone ścieżki, czasami schody, czasami idziesz „na czuja”. Nie wiem, kto wymyślił schody w górach. One mnie wykańczały. Chwilami idziesz ścieżką nad przepaścią, od której chroni Cię stalowa linka (lub nie).
Na każdym kroku można podziwiać zapierające dech w piersiach widoki.
Kolorowe klify wynurzające się z błękitnej wody, w oddali majaczące samotne ostańce, o które rozbijają się fale.
Na trasie jest kilka punktów widokowych i są wyznaczone do nich ścieżki.
Ostatni etap to strome podejście, są ułożone pale, ale tabliczka informuje „zakaz wejścia”.
Inna oznaczona sznurami ścieżka wyprowadza nas „w pole”.
Postanawiamy iść swoją ścieżką. Dochodzimy do tej zamkniętej trasy i w pocie czoła (i nie tylko), guzdrzemy się na górę. Dosłownie.
Za to na górze, euforia. Widoki przepiękne. Trud się opłacił.
Droga powrotna ani nie jest szybsza, ani nie jest łatwiejsza.
Przystajemy też co chwilę, jakbyśmy jeszcze czegoś nie widzieli
Górki i pagórki pozostały te same.
Wracamy do pokoju i drinkujemy na tarasie. Nasze błogie lenistwo od czasu do czasu przerywa lądujący samolot.
Dzień należy do udanych. Było męcząco ale pięknie. Tak lubimy 🙂
Leave A Reply