Kiedyś pisałam o moim słomianym zapale i o spełnianiu marzeń. Nie ma co czekać. Trzeba je planować i realizować. Od tamtej pory konsekwentnie staram się finalizować, to co jest poukrywane w moich „szufladkach”.
Takim długo odkładanym marzeniem, który czekał na swoją kolej, był rejs po fiordach.
Stoję na górnym pokładzie, wiatr smaga moje włosy, słońce delikatnie przypieka, a ja mam te zielone wzgórza na wyciągnięcie ręki.
Taki był plan, a jaka była rzeczywistość?
Po naszym pierwszym urlopie na statku, kiedy to płynęliśmy po Morzu Śródziemnym, wiedzieliśmy,
że to nie był ostatni raz.
Mieliśmy zarezerwowany rejs po Karaibach, na poprzedni rok, ale pandemia pokrzyżowała nam plany. W zamian za wpłacone pieniądze dostaliśmy voucher, który mogliśmy wykorzystać tylko w tym biurze. Biuro specjalizuje się tylko w rejsach, więc nie było wyjścia, zaczęłam poszukiwania. Problem jest taki, że sporo miejsc już widzieliśmy. Barcelonę na przykład odwiedzaliśmy już trzy razy. Tak wiem, nie doczekała się wpisu na blogu, właściwie nie wiem, czemu, bo ja ją bardzo lubię 😉
W każdym razie, wiele portów odpadło już na samym początku poszukiwań. Nigdy nie byliśmy w Rzymie i stamtąd chciałam pierwotnie startować. Jednak nic ciekawego nie mogłam upolować. Później pomyślałam, jak już mam wydać tyle pieniędzy, to musi to być naprawdę COŚ. Szukałam i szukałam, a M już taki był znudzony tymi moimi pomysłami rejsowymi, że dał mi wolną rękę w wyborze.
I któregoś razu trafiłam na Fiordy z Kilonii. Bergen, Ålesund, Flam i Stavanger. Dwa dni na morzu. Jak cwanemu małemu liskowi zaświeciły się ślipka. Pomyślałam, a co tam jedno marzenie, spełnię od razu dwa marzenia albo nawet trzy. Zawsze chciałam zobaczyć TĘ panoramę Ålesund i wejść na Pulpit Rock. Dodatkowo była promocja na rejsy MSC. Internet i pakiet podstawowy all inclusive w cenie. Długo się nie zastanawiałam.
Zaklepałam więc rejs w lutym na koniec maja. W międzyczasie zamówiłam parking i hotel w Kilonii i czekałam.Nawet się nie zorientowałam, że w międzyczasie zmieniono port Flam na Maloy. Z dwa tygodnie przed rejsem zaczęłam interesować się pogodą i wskazywało, że będzie słonecznie. Lisek zacierał rączki. Później co patrzałam, pogoda się zmieniała. Słońce, deszcz, słońce. W końcu przestałam obserwować i się denerwować. A prawda jest taka, że nie ma co patrzeć na pogodę, bo w Norwegii może być taka zmienna, jak Szkocji.
Dzień wcześniej jedziemy do Kilonii autem. Niestety, docieramy tam pod wieczór i nie mamy już czasu na zwiedzanie. Po rejsie znów musimy ruszyć od razu do domu. Kilonia musi poczekać.
Następnego dnia udajemy się na parking. Zostawiamy kluczyki i walizkę w aucie. Śmiejemy się, że z naszym pechem walizki rano nie będzie pod drzwiami. Z parkingu na statek wiezie nas podstawiony autokar. Nawet nie wiedziałam, że tak sprawnie to można załatwić.
W porcie, w punkcie MSC chwilę czekamy na zaokrętowanie. My mieliśmy wyznaczoną godzinę 9-10 rano. Samo zaokrętowanie to sprawdzenie dokumentów, wydanie karty i „welcome on the board”.
Z dodatkowych rzeczy, musieliśmy mieć testy zrobione 48h przed zaokrętowaniem. Wejście na statek już na wydane karty i jesteśmy w „raju”.
Jest 10:00, kajuta będzie gotowa dopiero po 12:00, więc idziemy do baru na świeżym powietrzu. Akurat w Kilonii jest ciepło, świeci słońce.
Słonecznie będzie jeszcze w Bergen. Przynajmniej częściowo, a potem na zakończenie rejsu wypogodzi się w Stavanger, jak już odpływaliśmy. Pogoda nas nie rozpieszczała. Wiało, pizgało i było mgliście. I to jest właśnie ten minus rejsu po fiordach. Jeśli trafisz w pogodę, to będzie fajnie. Jednak jak pogoda nie dopisze tak jak nam, to lipa.
Temperatura była maksymalnie do 16 stopni. Do tego często wiał silny wiatr. Jak świeciło słonko, pół biedy. Sęk w tym, że słonka mieliśmy jak a lekarstwo. Często wisiały gęste mgły. Po powrocie na statek często chodziliśmy do basenowego baru, bo na pokładzie było za zimno. Kurtka była obowiązkowa. Ja miałam też czapkę i rękawiczki. Przydały się. Oczywiście nie spodziewałam się ukropu na tym rejsie, ale wybierając się na wakacje, człowiek ma zawsze nadzieję, że pogoda dopisze.
Nad wyborem kajuty też dużo myślałam. Pierwszy raz wzięliśmy kajutę z tyłu statku, na tak zwanej rufie, na pokładzie 12. Rano jak dobijaliśmy do portu, było głośno. Budziliśmy się. Teraz postanowiłam wziąć kajutę gdzieś bliżej dziobu i to był bardzo dobry wybór. Kabina wewnętrzna 11047, fantastica. Jakoś zawsze mi szkoda pieniędzy na lepsze kabiny. Są jeszcze zewnętrzne z oknem lub z balkonem. Są też apartamenty, ale cena jest odpowiednia. Nam kabina służy wyłącznie do spania. Chociaż w tym wypadku fajnie byłoby oglądać, jak płyniemy z własnego balkonu. M stwierdził, że następny rejs będzie kabina z balkonem. A moim kolejnym marzeniem rejsowym jest rejs po Karaibach, niech mu będzie 😉
W kabinie wewnętrznej jest tak wszystko zorganizowane, że niejeden hotel mógłby wziąć przykład. W tym malutkim pokoju jest miejsce dosłownie na wszystko i wszystko jest pod ręką. Sprzątanie pokoju dwa razy dziennie. Codziennie wieczorem znajdujemy gazetkę na dzień następny. W jakim porcie będziemy, jak będzie pogoda, co się będzie działo w ciągu dnia na statku i co o której można gdzie zjeść.
Tym razem kolacje w ogóle odpuściliśmy. Nie lubimy takiego zadęcia i stołowaliśmy się tylko na stołówkach. Niektórzy dla tych kolacji płyną, to nie nasza bajka. Nie mówię, że jest coś w tym złego, bo nie ma. To jest nasz urlop i spędzamy go, jak chcemy i jak lubimy. A lubimy na luzie. Bufet był na tyle różnorodny, że każdy może wybrać coś dla siebie i wcale nie trzeba jeść monotonie. Chociaż pizza była obłędna, M jadł ją codziennie. Jest też kącik „special'” i codziennie były tam serwowane jakieś pyszności.
Na statku nie ma czasu na nudę. Zawsze jest co robić. Opisałam to w poprzednim rejsie. Nie będę się powtarzać.
Wycieczki ze statku są drogie. My wzięliśmy jedną, w Maloy. 99 euro od osoby. Wycieczka się nazwała „Explore West Cape”, po norwesku Vestkapp, czyli najbardziej wysunięty punkt Norwegii na zachód. Obiecywała przepiękne widoki dziewiczej natury. Była taka mgła, że nic nie zobaczyliśmy. W dodatku padało. Także przejechaliśmy się dwie godziny w jedną stronę, po to, żeby nic nie zobaczyć i wracać znów dwie godziny. Po powrocie doczytałam, że pogoda tam jest bardzo kapryśna i zmienna. Dojazd był bardzo malowniczy i może trzeba było się zatrzymać gdzieś po drodze, bo dobrze było wiadomo, że nie będzie żadnych widoków. Co najlepsze, na miejscu mgła, że nie widać dalej niż metr, w dodatku siąpi deszcz, a my mamy pół godziny na „podziwianie”.
We wszystkich portach jesteśmy na tyle blisko, że nie potrzebne są żadne transfery. Schodzimy zatem na ląd i od
razu możemy zwiedzać.
Pierwszy przystanek w Bergen. Nazywane bramą do fiordów. Z portu do Starego Miasta jest ok. 10 minut pieszo.
My w planie mamy wjazd na wzgórze Fløyen kolejką i zejście pieszo. Można przejść na kolejne wzgórze Ulriken. Na początku myślałam, że przejdziemy szlakiem, ale jakoś entuzjazmu M nie widziałam, to odpuściłam. Gdy dotarliśmy do punktu startowego kolejki, było trochę osób, ale długo nie czekaliśmy.Kolejka jedzie kilka minut i już możemy podziwiać panoramę Bergen. Zejście bezproblemowe, ulicą.
Najpierw spacerujemy uliczkami przy stacji kolejki. Później idziemy na Stare Miasto. Podziwiamy Bryggen wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Klimatyczne drewniane uliczki przenoszą nas w czasie.
Zatrzymujemy się też na chwilę w parku.
Kolejny port to Ålesund. Miasto położone jest na trzech wyspach. Zaraz po śniadaniu wspinamy się na Akslę, skąd zwizualizujemy sobie to umiejscowienie, a potem poszwendamy się po mieście. Mordercza wspinaczka po schodach częściowo wynagradza nam trud. Niestety widoki nie takie jak się spodziewałam, ale coś tam widać. Później nad wzgórzem zawiśnie wielka chmura i nie wiem, czy w ogóle było co oglądać. Samo miasto spodoba się fanom secesyjnej architektury.
W Maloy jesteśmy prowadzeni za rączkę ze statku do autokaru. Tak jak pisałam 4h w autobusie, żeby przejść się w gęstej mgle. Po powrocie zaczęło padać, więc bez sensu było chodzić po Maloy. Na szczęście na odpłynięcie się trochę pogoda wyklarowała, ale było zimno.
Ostatni nasz port to Stavanger. Mieliśmy w planach Preikestolen i do ostatniej chwili sprawdzaliśmy pogodę. Nie była dla nas łaskawa. Odpuściliśmy. Będzie okazja, żeby wrócić. Tego dnia sprawdzałam na instagramie jakie zdjęcia ludzie wstawiają. Trochę mi było lżej 😉
W zamian M wymyślił mi taką wycieczkę po Stavanger, że kilka razy go przeklinałam. Chyba z 20 km pieszo.
I jak to w Norwegii czasami siąpił deszcz, a czasami w miarę się wypogadzało.
Jak już jesteśmy na statku wypogadza się.
Słowo podsumowania. Gdyby mnie ktoś dzisiaj zapytał, czy popłynęłabym w ten sam rejs jeszcze raz? Nie, nie popłynęłabym. Poleciałabym do któregoś miasta w Norwegii, wynajęła samochód i podróżowała bym z uwzględnieniem pogody. Pewnie koszty byłyby podobne. Rejs jest fajny i w żaden sposób go nie neguję ale po ciepłych regionach, kiedy możesz się cieszyć atrakcjami i samym statkiem. W Norwegii pogoda jest na tyle nieprzewidywalna i zmienna, że dla mnie za duże ryzyko.
Leave A Reply